Paweł Deląg: Postrzegam epokę sarmacką jako jakąś dziwną tęsknotę w Polakach

Fabularyzowany historyczny film dokumentalny „Zrodzeni do szabli” zachwyca niezwykłą dbałością o scenografię i kostiumy. Na zdjęciu: Paweł Deląg na planie przygotowuje scenę z husarią
Skąd pomysł na film o takiej właśnie tematyce? Wydaje się, że epoka sarmacka wyczerpała się w polskim filmie.
O nie, jestem przekonany, że epoka sarmacka wcale się nie wyczerpała. Zużyła się tylko jej sienkiewiczowska adaptacja. Ja postrzegam epokę sarmacką jako jakąś dziwną tęsknotę w Polakach. Za czym? Głównie za wspomnieniem sławy, chwały, siły, dumy i honoru. Ale przy tym wszystkim określenie „epoka sarmacka” ma także inny, negatywny wydźwięk. Pracując nad tym filmem, nie zastanawiałem się nad sarmatyzmem w jego pejoratywnym znaczeniu. Chciałem, żeby mój bohater był osadzony w etosie rycerstwa polskiego. Przedstawiam początek XVII wieku. Przed moimi bohaterami było całe stulecie, w którym miały się toczyć wielkie wojny, konflikty i starcia z sąsiadami. Ten permanentny stan wojny powoduje, że zamiera coś, co nazwalibyśmy „ruchem obywatelskim”, przestano zastanawiać się nad ustrojem Rzeczypospolitej. Sarmatyzm w ujęciu Matejki, Sienkiewicza czy Hoffmana szedł w kierunku pokrzepienia serc. Bohaterowie tacy jak Kmicic, Skrzetuski, Wołodyjowski czy Zagłoba na wiele, wiele pokoleń stali się znakami rozpoznawczymi Pierwszej Rzeczypospolitej. Już jako dziecko byłem zafascynowany Trylogią, ale w wieku dojrzałym stała się ona tak naprawdę pewnym uproszczeniem. Dzięki pracy nad filmem „Zrodzeni do szabli” mogłem rozbić jakąś kliszę, którą miałem w głowie od dzieciństwa.
Dlaczego zdecydowaliście się na fabularyzowany dokument?
Pragnąłem odpowiedzieć sobie na kilka podstawowych pytań: kim byli ci fantastyczni wojownicy i ich hetmani, którzy wygrywali przez znaczną część XVI i XVII wieku bitwy i wojny, którzy nie bali się wyjść na pole bitwy z reguły w ogromnej dysproporcji sił i skąd brała się siła ich oręża? Poszukiwałem odpowiedzi na pytania o mentalność żołnierza tamtej epoki. Jaki to był człowiek? Te poszukiwania przyczyniły się do realizacji filmu dokumentalno-fabularyzowanego. Powstał on z inicjatywy Stowarzyszenia Sztuka Krzyżowa. Dla większości wykonawców to był debiut. Zresztą szalenie ryzykowny debiut, ponieważ mieliśmy do czynienia z producentem, który do tej pory nie miał nic wspólnego z filmem w sensie produkcyjnym.
To są znakomici szermierze, którzy marzyli, żeby powstał film, który miał być filmem instruktażowym o tym, czym w ogóle była szabla polska i jak wyglądała sztuka krzyżowa. Panowie poświęcili tej pasji bardzo wiele lat, ale nikt tak naprawdę tej sztuki krzyżowej nie widział i oni rekonstruowali ją na podstawie zapisów, rękopisów; próbowali przenosić w to swoje doświadczenie szermiercze i sprawdzać w pocie i trudzie na zajęciach, czym naprawdę była ta technika. Pierwotnie miał to więc być film instruktażowy, w którym nie miało być scen dialogowych, obyczajowych, w którym generalnie jesteśmy skupieni na samej sztuce władania szablą. Kiedy się do mnie zwrócili i zaproponowali udział w tym filmie w charakterze aktora (producent chciał, żebym zagrał), to znając trochę historię XVII wieku, sam postanowiłem znaleźć odpowiedź na pytanie: skąd ta siła i wartość tych wojowników, którzy wychodzili na pole bitwy i nie obawiali się stanąć w słabszym układzie sił? Prawie nigdy przewaga liczebna nie była po stronie Rzeczypospolitej. Zaproponowałem więc: „Panowie, popracujmy nad scenariuszem. Ja wam opowiem historię, jak to ewentualnie mogłoby wyglądać, i spróbujmy z tego zrobić epicki fresk dokumentalny o epoce, bo szansa jest wielka, a wy jesteście wspaniałymi szermierzami”. I tak przekształciliśmy krótki film do internetu przeznaczony dla wąskiej grupy widzów w dużą fabularyzowaną produkcję, która dotyka czegoś, co jest moim zdaniem w polskim DNA.
Budżet filmu, jak na film instruktażowy, był duży – prawie 300 tys. złotych, ale na prawdziwy dokument fabularyzowany o charakterze epickim to dużo za mało.
I trzeba jasno sobie powiedzieć, że tylko dzięki temu, że wielu ludzi na bardzo wstępnym etapie produkcyjnym zaangażowało się, wnosząc swoje umiejętności, doświadczenie, zapał, energię, nie pytając o wynagrodzenie, które było symboliczne, udało się wyprodukować ten obraz. Byłem bardzo zbudowany taką postawą.
Kiedy film już był w „puszkach”, brakowało pieniędzy na postprodukcję i tu pomogło pospolite ruszenie. Dzięki tej inicjatywie dozbierano brakujące fundusze.
W filmie obok zawodowych aktorów pojawiają się amatorzy. Widz jednak nie dostrzega tego podziału.
Kilku moich kolegów przyjęło zaproszenie, za co jestem im bardzo wdzięczny: aktorzy Maciek Kowalewski, Darek Toczek, świetny scenograf Marian Zawaliński. Kierownikiem produkcji był Jurek Szebesta i w zasadzie jeszcze tylko Karolina Ryciak, znakomity charakteryzator, była profesjonalna. Pozostałe osoby, które w tym filmie występują, są amatorami bądź miały niewielkie doświadczenie albo prawie żadnego. Gdzieś więc w pewien sposób było to zgodne z tematyką: pospolite ruszenie. To pomieszanie amatorów i profesjonalistów dało zaskakujący efekt, z którego się cieszę, bo okazuje się, że przy odpowiednim zaangażowaniu i pasji można naprawdę dużo zrobić. No i trzeba mieć sporo odwagi, aby pójść na wojnę z takim składem. Bo przecież na koniec dnia głównie reżysera rozliczają z filmu i to on bierze odpowiedzialność za wyraz artystyczny i de facto produkcyjny też.
I nikogo nie interesuje, w jakich warunkach film powstaje.
Przyznam szczerze, że projekt stał się trudny na etapie postprodukcji, gdzie producent nie zawsze szedł ręka w rękę z reżyserem. I myślę, że to jest dla mnie bardzo ważna lekcja, że warto jednak walczyć o wyraz artystyczny filmu, o spójną koncepcję, mówiąc najprościej: o jakość.
Nagroda to reakcja widowni. A ona zawsze jest szczera.
W swojej stylistyce film przypomina dzieła mistrzów kina japońskiego: Akiry Kurosawy czy Masakiego Kobayashiego. Udało się wam zaadoptować uniwersalną opowieść o przekazywaniu tradycji wojennej, relacji mistrz–nauczyciel i adept–uczeń do realiów XVII-wiecznej Polski. Czy opieraliście się na jakichś przekazach historycznych, dokumentach z epoki?
Jak najbardziej. Taki związek nauczyciela z uczniem nie był rzadkością. Moment, kiedy przyjeżdża nauczyciel do dworu obronnego i pan tego dworu proponuje temu nauczycielowi, żeby wziął na wychowanie jego syna, był powszechnie znany. Nazywał się ten obyczaj alumnat. Weterani z odpowiednim doświadczeniem zajmowali się wychowywaniem młodzieży szlacheckiej, przygotowaniem ich do trudu wojennego i nauką sztuki rycerskiej. Młodzi uczyli się od mistrzów, a nie jedynie teoretyków, którzy nie mieli osobiście do czynienia ze sztuką wojenną.
Wynikało to z faktu, że szlachta była powoływana do pospolitego ruszenia. Stanowiła siłę zbrojną państwa. Każdy szlachcic był zatem ex definitione obrońcą Rzeczypospolitej.
A to wymagało też olbrzymiej dyscypliny fizycznej i mentalnej, przygotowania i stałej gotowości. Dla mnie od strony filmowej ta relacja mistrz–uczeń stanowiła ciekawy wątek osadzony na pewnym schemacie, który bardzo dobrze znamy choćby z takich filmów jak „Karate Kid”. Mistrz wychowuje swojego ucznia i później staje się dla niego drugim ojcem i przewodnikiem życiowym, ale również towarzyszem wojennym. Wydawało mi się, że stosując ten prosty schemat, będę mógł opowiedzieć coś o obyczajowości tamtych czasów. I chyba się udało, bo oś filmu osadzona jest na pewnych elementach obyczaju szlachecko-rycerskiego. Uważny widz dostrzeże, że poszczególne etapy tego filmu są poświęcone konkretnemu obyczajowi. Zaczyna się przecież od chrztu na szablach. Później pojawia się nauczyciel, a z nim zaczyna się kształcenie tego młodego człowieka. Padają ważne słowa: cześć i honor. Pojawia się też inny towarzysz – strach. Jeśli ulegasz strachowi na polu bitwy, to jest to zdrada traktowana z najwyższą pogardą. I to też jest mały wycinek etosu rycerskiego, który pokazujemy w tym filmie.
Nie można pominąć roli Kościoła, bo od pierwszych kadrów pojawia się świątynia, tak jakby była to próba wyrównania rachunków z Panem Bogiem. To było bowiem rycerstwo chrześcijańskie, przesiąknięte wiarą prostą i surową, ale i prawdziwą, w której pojawiał się też grzech.
Wydaje się, że wszystko w życiu codziennym było podporządkowane wychowaniu wojennemu.
Także odpoczynek i rozrywka. Taka choćby gra w palcaty, która była najbardziej popularnym sportem w Pierwszej Rzeczypospolitej, dużo bardziej popularna niż piłka nożna w obecnych czasach. Polegała po prostu na okładaniu się kijami. Żartuję oczywiście! Ta zabawa, gra pozwalała sprawdzić umiejętności szermiercze adeptów. Zawodnicy tracili przy tym zęby i przetrącali sobie nosy, ale to ich przygotowywało do trudów wojny, która będzie im towarzyszyć przez większość życia. W filmie mamy też ważną scenę, kiedy zostaje wręczona szabla. Jest to forma specjalnego namaszczenia ucznia, który już przeszedł kolejne etapy wtajemniczenia. Formalnie otrzymuje szablę, która tak naprawdę towarzyszyła mu już od narodzin. I będzie towarzyszyć aż do śmierci. A śmierć zamyka się łamaniem szabli nad grobem nauczyciela. Dlatego ten szlachcic jest symbolicznie zrodzony z szabli i umiera z szablą. Ta więź z orężem, z białą bronią, z szablą, rzeczywiście przypomina kult mieczy samurajskich w tradycji japońskiej. I na tym tle myślę, że można zaryzykować porównanie rycerstwa do samurajów. Z tą różnicą, że samuraj był najemnikiem zobowiązanym do bezwzględnej lojalności i wierności swojemu suwerenowi, a nasze rycerstwo ceniło wolność ponad wszystkie wartości.
Technika walki polską szablą zakłada ćwiczenie umysłu na równi z ciałem. To sztuka poznania własnych możliwości i ograniczeń. Wewnętrzna walka z samym sobą. Czy grając tę rolę, poczułeś, że zaczynasz pokonywać swoje wewnętrzne bariery?
Wielkie wrażenie wywarła na mnie pasja, z jaką rodzina Sieniawskich podchodzi do szabli i szermierki. Zrozumiałem, że ich praca i wieloletni trening pociąga za sobą bardzo dużo wyrzeczeń. Nie jest to sport popularny ani jakieś lukratywne zajęcie. To głęboka więź z polską tradycją szermierczą, która zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Ta więź wykuwa charakter, dyscyplinuje, ale jest też walką z własnymi słabościami. Ile tacy mistrzowie szabli musieli mieć pokory, równowagi i mądrości, żeby nie nadużywać szabli jako śmiercionośnej broni.
W filmie zaskakuje poetyka obrazu odmalowanego dłonią bardzo wrażliwego artysty. Każdy kadr staje się osobnym malowidłem, na którym jest zachowana harmonia między kształtami, cieniami i światłem. Pejzaż staje się osobnym bohaterem. Niczym na płótnach ekspresjonistów widzimy we wczesnej jesiennej aurze całe bogactwo kolorów polskiej przyrody. Czy ta ekspozycja natury była celowym zabiegiem w tym filmie?
Zależało mi, żeby pokazać właśnie pewnego rodzaju magię i urodę polskiej przyrody, która miała być trzecim bohaterem. Chciałem, żebyśmy czuli jej oddech. My, ludzie współcześni, jesteśmy zwierzętami miejskimi i w mieście żyjemy, a oni żyli cały czas z naturą. To był koń, to była przestrzeń, to były lasy, siedziby oddalone od miast. Byli bardzo mocno związani z sezonami, porą roku, gospodarstwem i ziemią. Istniała zgodność przyrody wpisanej w tradycję szlachecką. Pragnąłem jeszcze więcej tej magii przyrody, ale to tylko dokument fabularyzowany, w związku z czym ona nie jest w takiej proporcji, jak bym sobie życzył. Starałem się jednak takiego języka filmowego użyć, żeby powstał swoisty fresk.
Ten fresk nie wyszedłby tak pięknie, gdyby nie kostiumy i scenografia.
Tak, te kostiumy były naprawdę znakomite, przygotowane z ogromnym wyczuciem i dbałością. Wszystko w zasadzie jest zgodne z epoką. Znaleźliśmy cudowne lokalizacje w Małopolsce. Udało nam się namierzyć nawet dworek obrony, chociaż tych dworków obronnych przecież praktycznie już nie ma. Ważna jest w tym wszystkim ogromna pasja wszystkich uczestników tej produkcji. Moi koledzy zgodzili się zaangażować w tę „awanturę” dosłownie za kilka groszy i w dodatku nie mając do końca pewności, jak zostaniemy rozliczeni za pracę.
Ściągnięcie takiej husarii, która się pojawia w szeregu 30 koni, to jest koszt co najmniej 100 tys. złotych dziennie! A nasi „husarze” zagrali dosłownie za pajdę chleba i zupę. Wystarczył jeden żołnierski telefon, a chorągiew pomorska pod komendą kasztelana zamku Gniew, Jarosława Struczyńskiego, stawiła się karnie w pełnym rynsztunku bojowym, choć nikt im grosza nie obiecał. Naprawdę świetni faceci. Myślę, że dla nas wszystkich, którzy brali udział w produkcji tego filmu, nagrodą jest po prostu efekt.
To nie jest twój pierwszy udział w paradokumentalnej produkcji historycznej. Wcześniej zagrałeś Marka Antoniusza w „Losie Rzymu”, księdza Włodzimierza w „Dwóch koronach”, komandora Howarda Compaigne’a w „Tajemnicy twierdzy szyfrów”, Anastasa w „Wikingu” czy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w Teatrze Telewizji „Reytan. Druga strona drzwi”. Czy zaczynasz specjalizować się w rolach historycznych?
To bardzo różne charaktery i różne postacie. Łączy je kostium. A ja uważam, że jestem zrodzony do kostiumu. Faktycznie za granicą najczęściej występuję w filmach historycznych. I to jest wspaniałe. Kiedy byłem chłopcem, czytałem książki historyczne i wchodziłem w nie, wczuwając się w głównych bohaterów. To jest bliskie każdemu z nas. To jest wyobraźnia popychająca nas w tym kierunku.
Kiedy wkładasz kostium, to wczuwasz się w ten świat, który dawno temu odszedł?
Lubię kostium, ale najbardziej lubię historię i jej kontekst. Dla mnie jako aktora jest to alternatywna rzeczywistość, w którą wnikam. Kostium dlatego pomaga, że pociąga za sobą formę. Pierwsza rzecz, którą robisz, to zakładasz buty. Buty zmieniają sposób chodzenia. Kostium zmienia ruch i gest. To tak jakbyś nałożył drugą skórę. I to nam, aktorom, ułatwia pracę. Całą resztę dorzucamy od siebie.
Niezależnie, jakie ma się zaufanie artystyczne do samego siebie, to na planie ktoś musi być kapitanem, musi podejmować decyzje. I tu jest rola reżysera, żeby wyciągnąć od wykonawców tę energię, gigantyczne zaangażowanie i wiarę ekipy. Bardzo często brakuje mi przy pracy tego wielkiego autentyzmu, że cała ekipa realizuje film, że wszyscy są zaangażowani i każdy, kto coś robi na planie zdjęciowym, nawet człowiek, który tylko dymi, ma poczucie, że wykonuje bardzo ważne zadanie. Dla mnie ekipa na planie zdjęciowym to jest rodzina, która spotkała się na jakiś czas. Taką atmosferę czułem w latach 90. i trochę za nią tęsknię.

Комментарии