Paweł Deląg: chcę, by moi synowie mnie przekraczali, by byli lepsi ode mnie

Paweł Deląg: chcę, by moi synowie mnie przekraczali, by byli lepsi ode mnie

Paweł Deląg ma już na koncie ponad 60 ról w zagranicznych produkcjach. Gdy po premierze "Quo Vadis" przestał dostawać propozycje w Polsce, postanowił spróbować swoich sił gdzieś indziej. Najpierw odniósł sukces we Francji, później stał się gwiazdą w Rosji. W ubiegłym roku zagrał m.in. w czeskim filmie "Daria" i brytyjskim – "Enemy Lines". Wkrótce na Ukrainie odbędzie się premiera serialu "Kawa z kardamonem", w którym zagrał główną rolę. Wbrew plotkom, nie zamierza wyprowadzać się z kraju i cały czas działa na polskim rynku. Pracuje tu jako aktor, reżyser, scenarzysta i producent. W planach ma wydanie swojej powieści. Media nieustannie łączą go z różnymi kobietami. Rzadko komentuje te doniesienia, stara się chronić prywatne życie. Z aktorem, specjalnie dla Plejady, rozmawia Michał Misiorek.

Foto: Liliana Skrzypiec

Michał Misiorek: Przeglądając twój profil na Instagramie, zauważyłem, że bardzo często piszesz tam o swoich przemyśleniach dotyczących sensu życia. Zawsze byłeś taki refleksyjny czy to przyszło wraz z wiekiem?

Paweł Deląg: Nie podoba mi się słowo "refleksyjny". Mam wrażenie, że od razu zakłada ono tę zmianę, o którą pytasz - to, że coś przychodzi z wiekiem. A myślę, że każdy z nas od najmłodszych lat zastanawia się nad tym, kim jest i dokąd zmierza. Oczywiście, najpierw w sposób nieuświadomiony. Później, im bliżej końca, ten nurt się nasila i tych pytań jest coraz więcej, poznajemy też coraz więcej odpowiedzi. Dlatego uważam, że doświadczeniem należy się dzielić.

Jeśli mamy w sobie jakąś wiedzę do przekazania, nie zostawiajmy jej dla siebie. Jeżeli coś dla mnie jest prawdziwe, jeżeli coś mnie dotyka, to o tym mówię. Zawsze wypływa to u mnie z jakiejś głębi. Mam poczucie, że czerpię z uniwersalnego źródła, które jest bliskie wszystkim ludziom

Ktoś może powiedzieć, że to marketing czy zakładanie jakiejś maski. Proszę bardzo, ale wolę to niż zasłanianie się wyjazdami do turystycznych miejsc i pozowanie w restauracjach. Media społecznościowe są z jednej strony ogromną pułapką – stały się więzieniem dla człowieka. Z drugiej – pozawalają na pokazanie swojego punktu widzenia. W moim przypadku są wręcz bronią. Mogę dzięki nim zamanifestować na tym targowisku swoje stanowisko i powiedzieć: "Chodźcie tutaj! U mnie są świeże ryby". Bo to, co publikuję na Instagramie, jest niczym nieskażone, jest nieprzepuszczone przez portale plotkarskie, które dorabiają każdemu jakąś gębę, co bywa bolesne. Później trudno wygrzebać się z tego, przepraszam za brutalne słowo – g***na.

Ale nie piszesz tam o wszystkim.

To mój świadomy wybór. Nie zajmuję się sprawami politycznymi, chociaż aż ręce same się wyrywają do klawiatury. Czuję w sobie ogromny gniew, patrząc na to, co teraz dzieje się wokół nas. Czasem to uczucie zamienia się w bezradność, bo mam wrażenie, że toczymy w tej chwili wojnę na barykadzie teraźniejszości, nie wiedząc do końca, z jakimi cieniami walczyć. Trudno teraz stwierdzić, które z głoszonych przez różnych ludzi haseł są ich autentycznymi przekonaniami, a które to brutalna propaganda wygodna pewnym osobom. Świat nie jest dziś czarno-biały, pojawiło się mnóstwo odcieni szarości. Górę bierze konformizm. Ideały zostały obsrane. Ludzie, którzy do niedawna byli autorytetami, przestali nimi być. Zostali sprowadzeni przez niskie gady do poziomu, który pasuje niskim gadom, bo nie czują się wtedy zagrożone.

Uważam, że w każdym narodzie powinna być krystaliczna i poszukująca elita, która wyznacza nowe drogi i służy społeczeństwu. To jej moralny obowiązek. Bo kto ma nas leczyć, jeśli nie lekarz? Kto ma dbać o sprawiedliwość, jeśli nie sędzia?

To wszystko sprowadza się do bardzo prostych potrzeb. Ktoś się może uśmiechnąć pod nosem z tego, co teraz powiem, ale generalnie uważam, że w życiu chodzi o to, by nie pozwolić na to, by zostało w nas zabite wewnętrzne dziecko. A z kolei ono jest dla mnie niczym innym, jak symbolem niewinności, która jest początkiem stworzenia. Uważam, że jest to nasza siła witalna. Coś, co pozwala nam przejść przez trudne momenty. Niestety, ta niewinność ma teraz u nas mocno pod górkę.

Często zdarza ci się wracać myślami do tego, jak było kiedyś?

Nie. Przeszłość najczęściej mnie zaskakuje, gdy patrzę na zdjęcia i myślę sobie: "ale się zmieniłem" albo "co to były za czasy". Wtedy wracają pewne wspomnienia. Patrzę na nie z pewnego oddalenia – tak, jakby to było inne życie, jakbym to nie był już ja. Wiadomo, że jutro zaczyna się dziś, a było wczoraj. Więc to, gdzie dziś jesteśmy, jest przede wszystkim konsekwencją naszych wyborów, ale jestem przeciwny temu, by po latach mówić, że były one dobre lub złe. One po prostu były wyborami. Najgorsze, co możemy zrobić, to mieć do siebie pretensje o coś, co zrobiliśmy lub żałować tego, że w pewnym momencie zadecydowaliśmy tak, a nie inaczej.

Paweł Deląg wspomina "Quo Vadis": dla mnie ten film był przedziwną sprężyną

W tym roku mija dokładnie 20 lat od premiery "Quo Vadis". Ten film dużo zmienił w twoim życiu?

Dużo. Oczekiwania w stosunku do niego były bardzo wysokie. Prasa do granic możliwości nadmuchała ten balonik, podkreślając na każdym kroku ogromny budżet przeznaczony na tę produkcję. Dla mnie ten film był przedziwną sprężyną, która zadziałała zupełnie odwrotnie, niż się spodziewałem. "Quo Vadis" spowodowało, że musiałem zacząć szukać pracy za granicą. Mam wrażenie, że ten ostracyzm środowiskowy, który mnie wtedy dotknął, w pewien sposób trwa do dziś. Bo, poza małymi wyjątkami, nie mam w swoim dorobku polskich produkcji z ostatnich 20 lat, którymi mógłbym się pochwalić. Bardzo bliskie mojemu sercu są za to filmy, które wyreżyserowałem i w których zagrałem, czyli "Zrodzeni do szabli" i "Pani Basia". Najważniejsze dla mnie filmy powstały poza Polską. I faktycznie jest w czym wybierać.

Zastanawiałeś się, z czego to wynikało to, że nie dostawałeś propozycji po "Quo Vadis"?

Jeśli oczekiwania są zawiedzione, to wina za to spada zawsze na aktorów. A my, głęboko wierząc w powodzenie danego projektu, zawsze podejmujemy ryzyko. Każda rola może wznieść nas na szczyt, a może okazać się naszą ostatnią. I w dużej mierze nie zależy to od nas. Za film odpowiada przecież przede wszystkim reżyser. Z każdej dobrej historii można zrobić coś słabego. Na przykład amerykańska wersja "Quo Vadis" trwa dwie godziny i wciąż z dużym powodzeniem się sprzedaje. To zupełnie inna produkcja niż ta w wersji pana Jerzego Kawalerowicza, ale z drugiej strony, z dużym szacunkiem podchodzę do tego, co zrobił pan Jerzy. On zawsze powtarzał, że jego film nawet po 20 czy 30 latach będzie się tak samo oglądało. I tak rzeczywiście jest.

Niedawno zostałem zmuszony do obejrzenia "Quo Vadis" przez bliskich mi ludzi, którzy chcieli porobić sobie ze mnie jaja. Po seansie zdziwieni powiedzieli mi, że to dobre kino. To jest jakiś paradoks, ale cóż… W pewnym momencie psy zaczęły głośno szczekać, taka, a nie inna wieść niosła się po kraju i tak już zostało.

Są twórcy, którzy niezależnie od tego, co zrobią, mają dobrą prasę. Ludzie umawiają się, że o tym i o tym nie można pisać źle. A przecież każdemu zdarzają się lepsze i gorsze momenty. W żaden sposób nie umniejsza to faktowi, że ktoś jest wielkim artystą. Mam kolegów, którzy zagrali w fatalnych produkcjach, żenująco poniżej ich poziomu. Ale nie oznacza to, że są złymi aktorami i trzeba ich skreślić na lata. Ja po "Quo Vadis" zostałem zepchnięty na margines.

Nie siedziałeś z założonymi rękami, tylko zacząłeś szukać pracy za granicą. To nie były czasy, kiedy polscy aktorzy chętnie podejmowali takie próby. Co tobą kierowało?

Po prostu chęć samorealizacji. Poza tym, 2001 r. był w ogóle trudny dla polskiej kinematografii. Brakowało wówczas instytucji państwowej, która wspierałaby produkcję filmów w naszym kraju. Polski Instytut Sztuki Filmowej powstał dopiero cztery lata później i wtedy wszystko zaczęło się tu rozkręcać. Wcześniej było trudno. Mimo że w 2001 r. dostałem kilka ciekawych propozycji – w tym zagrania w "Krzyżakach", które miał robić Bogusław Linda, i jakimś dużym serialu, to nic z tego nie doszło do skutku. Pamiętam te pół roku totalnej bezczynności. Stwierdziłem, że nie będę dłużej czekał, aż coś się wydarzy. Nie chcieli mnie tutaj, to postanowiłem, że spróbuję gdzieś indziej. Nie miałem nic do stracenia. Spakowałem walizkę, wsiadłem do samolotu i poleciałem do Paryża. Wygrałem pierwszy casting, na który tam poszedłem, i po półtora miesiąca zagrałem główną rolę w filmie Petera Kassovitza "Les Fammes d’abor". Było to dla mnie potwierdzenie tego, że jednak jestem potrzebny. Zrozumiałem, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Paweł Deląg robi karierę na Wschodzie: zawsze mnie tam ciągnęło

Później zacząłeś grać na Wschodzie. Kiedyś wyznałeś, że Rosja była ostatnim miejscem, do którego chciałeś jechać, bo byłeś uprzedzony. Czemu jednak zrobiłeś ten krok?

Polacy mają ogromny kompleks Rosji. To zawsze było zagrażające nam imperium. Rosjanie dźwigają wobec nas ciężkie brzemię morderców, okupantów i tych, którzy skołtunili naszą kulturę. Mam tu na myśli rolę Rosji, kiedy upadała I Rzeczpospolita, brutalne mordy na Woli, klęskę powstania listopadowego i represje po nim, klęskę powstania styczniowego i brutalne jego stłumienie, a później próbę intensywnej rusyfikacji. Następnie ogromne zagrożenie ze strony bolszewików w 1920 r., inwazję w 1939 r. i szczególnie okrutną eksterminację Polaków w latach 1939-1941, a potem prześladowania powojenne. Te rany, mimo upływu lat, wciąż się nie zagoiły.

Dla mnie ziemia na Wschodzie też była skażona, ale z drugiej strony – była jakimś rodzajem obietnicy. Zawsze mnie tam mimo wszystko ciągnęło. Miałem w sobie jakiś rodzaj ciekawości. Zależało mi na tym, by przekonać się, jak tam jest naprawdę. Trochę tak, jakbym chciał z własnej woli zajrzeć w gardło wilka czy lwa. I gdy zaproponowano mi wyjazd do Moskwy, żeby było śmieszniej - na premierę "Quo Vadis", wiedziałem, że muszę to zrobić

Miałem mieć w tym czasie jeden dzień zdjęciowy w "Na Wspólnej" i poprosiłem Edwarda Miszczaka, żeby puścił mnie do Moskwy. On się nie zgodził. Ja mimo to pojechałem. Co prawda później, poza jednym wyjątkiem, niczego nie zrobiłem w TVN-ie, ale za to zagrałem w ponad 60 filmach produkowanych w Rosji, na Ukrainie i Białorusi.

Od czego zaczęła się ta twoja filmowa przygoda na Wschodzie?

Na moskiewskiej premierze "Quo Vadis" spotkałem Pawła Lolo – człowieka, który wtedy nie był związany z branżą filmową. Za to jego brat był zastępcą dyrektora w jednej z największych firm produkcyjnych w Rosji. Pamiętam, że spędziłem wtedy w Moskwie fantastyczny czas. Urzekły mnie energia, otwartość i serdeczność żyjących tam ludzi. Szybko nawiązywali relacje, nie oceniali mnie. Poza tym spodobało im się "Quo Vadis". Nigdy nie zapomnę tych owacji na stojąco po premierze. Pomyślałem wówczas, że fajnie byłoby tam kiedyś wrócić i popracować. Ale przez sześć lat nic się nie wydarzyło. Zaraz po premierze francuskiego filmu, w którym zagrałem, zadzwonił do mnie wspomniany Paweł Lolo i zapytał, czy go pamiętam. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie bardzo. Przypomniał mi więc, jak się poznaliśmy i powiedział, że wtedy sprzedawał warzywa, a dziś jest producentem i ma dla mnie rolę. Chciał, żebym zagrał Niemca – antagonistę głównego bohatera, w którego wcieli się Siergiej Biezrukow – w tamtym czasie gwiazda numer jeden w Rosji.

Od razu się zgodziłeś?

Poprosiłem go o przesłanie scenariusza. On powiedział, że wyśle i dodał, że muszę jutro przyjechać do Mińska na zdjęcia próbne. Od razu też dał mi znać, jaką gażę za to dostanę. Nie byłem przyzwyczajony do takiego sposobu załatwiania formalności. Odesłałem go więc do mojego agenta. Po pięciu minutach Paweł znowu do mnie zadzwonił, dziwiąc się, po co ma cokolwiek załatwiać z kimś innym. "Znasz już stawkę, więc albo to bierzesz, albo nie" – podkreślił. No i się zgodziłem. Serial okazał się ogromnym sukcesem, a później zrobiliśmy razem sześć kolejnych projektów. Zacząłem też dostawać propozycje od innych producentów.

Od początku byłeś tam traktowany jak swój?

Od razu podchodzono do mnie z wielką serdecznością. Tam aktorzy traktowani są z ogromnym szacunkiem, a nawet – miłością. I to zarówno przez producentów, jak i widzów. Mają status gwiazd. Rosjanie szybko zaczęli mówić do mnie Pasza lub zdrobniale - Paszka. Nadali mi nowe imię, nową tożsamość. Natomiast zawsze byłem dla nich Polakiem, Europejczykiem - synonimem wyższej kultury i pewnego rodzaju elegancji. Rosjanie, Ukraińcy i Białorusini od lat wzdychają do Zachodu i uważają, że to lepszy świat. Równocześnie nie przeszkadza im to w tym, by traktować swoją ojczyznę jako miejsce, które kochają i które jest wartościowe.

Nigdy nie myślałeś, żeby przeprowadzić się tam na stałe?

Nie. Chociaż polskie media już mnie tam osiedliły, kupiły mi mieszkanie ze złotym sedesem naprzeciwko Kremla. Mało tego, czytałem nawet, że przyjąłem rosyjskie obywatelstwo.

Jak reagujesz na tego typu doniesienia?

Najpierw się śmieję, potem denerwuję, a potem znowu śmieję. Nie chcę obrażać twoich kolegów po fachu, ale obaj dobrze wiemy, jak to wygląda. Przychodzi do redakcji ktoś, kto, żeby dostać kasę, musi napisać z rana jakąś sensacyjkę, która będzie się klikała, potem inne portale, bez sprawdzania u źródła, to przepisują i tak to się wszystko toczy.

Masz poczucie, że dostało ci się w Polsce za to, że grasz w Rosji?

Był taki moment. W 2014 r. na okładce "Wprostu" pojawił się fotomontaż przedstawiający mnie w radzieckim mundurze. Nie miało to nic wspólnego z wywiadem, który był w środku. Pan Latkowski był autorem tej manipulacji. On też tak naprawdę wykończył Durczoka. I myślę, że karma wraca. Okazuje się, że prawda jest nieważna. Istotne jest to, jakie chcesz interesy załatwić, pisząc to czy tamto. To smutne. Nie tylko ja, ale i wielu moich kolegów po fachu straciło już zaufanie do środowiska dziennikarskiego, ale właśnie tego tabloidowego. Jednocześnie z wielkim szacunkiem podchodzę do wielu dziennikarzy, którzy nie piszą na zamówienie, nie są do kupienia, tylko traktują swoją pracę jak swoistego rodzaju misję.

Sytuacja społeczno-polityczna na Wschodzie wpływa jakoś na twoją pracę?

Na pewno. Od dwóch lat mamy pandemię, która wszystko zmieniła, ale już wcześniej bywało trudno. Zmieniła się sytuacja polityczna i cały klimat pracy na Wschodzie. Mimo że propozycje stamtąd cały czas przychodziły, to coraz silniej we mnie odzywała się potrzeba opowiadania swoich historii w ojczystym języku.

Paweł Deląg zagrał główną rolę w ukraińskim serialu: wykonaliśmy kawał dobrej roboty

Wkrótce na Ukrainie emitowany będzie serial "Kawa z kardamonem", w którym grasz i którego jesteś producentem kreatywnym. To dla ciebie ważny projekt?

Mam nadzieję, że stanie się ważny. Materiał jest obiecujący i ciekawy, ale Ukraińców gonią ich własne demony, które przeszkadzają im w zrobieniu perfekcyjnego dzieła. Mój wpływ na stronę kreatywną tego serialu do pewnego momentu był bardzo duży, a później stał się ograniczony z uwagi na to, że ukraińska telewizja STB zaczęła mocno narzucać swoje standardy. Moje ambicje były wyższe. Chciałem zrobić coś więcej niż serial sformatowany pod stację, która wyprodukowała "Zniewoloną". Zaprosiłem do współpracy polską część obsady, czyli Anię Cieślak, Dorotę Deląg, Bartka Kasprzykowskiego i Antka Pawlickiego. Wszyscy gramy Polaków, a mimo to zostaliśmy brutalnie udźwiękowieni. To nic ciekawego pod kątem satysfakcji artystycznej, ale wedle wszelkich zobowiązań, które ma strona ukraińska w myśl zawartych umów, w Polsce ten serial może być pokazany wyłącznie w polskiej wersji językowej. Chociażby dlatego, iż jest tam potężny kawał historii związany z polskim Lwowem w czasie Wiosny Ludów.

Uważam, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Poza tym to gatunek, którego w Polsce nie ma, czyli melodramat historyczny. Dlatego z niecierpliwością czekam na moment, kiedy polscy widzowie będą mogli zobaczyć "Kawę z kardamonem". Jestem przekonany, że im się spodoba

To przypadek, że twoja siostra gra w tym serialu, czy maczałeś w tym palce?

Trochę przypadek. Producent i reżyserka poprosili mnie, żebym znalazł aktorkę, która będzie mogła wcielić się w Teresę. Nawet nie brałem pod uwagi Doroty, bo zbyt banalne wydało mi się to, żeby moja rodzona siostra grała moją siostrę w serialu. Zaproponowałem więc kilka innych aktorek, ale żadna się nie spodobała. W końcu podczas naszych rozmów padło: "ale przecież ty masz siostrę". Zacząłem się śmiać. Poprosili mnie, żebym namówił Dorotę na zdjęcia próbne. Ona nie chciała tego zrobić, ale w końcu się zgodziła. Po dwóch godzinach od wysłania nagrań do produkcji otrzymała informację, że jest urodzoną Teresą i nikt inny nie zagra tego lepiej niż ona.

Dobrze wam się razem pracowało?

Bardzo dobrze. Mieliśmy poczucie, że nie wiemy, kiedy kolejny raz przydarzy się okazja, by zagrać razem, więc celebrowaliśmy ten czas. Towarzyszyła temu pewnego rodzaju radość.

W ubiegłym roku premierę miały czeski film "Daria" oraz brytyjski - "Enemy Lines", a także serial "Legenda Ferrari", w których zagrałeś. Sukcesy na Wschodzie otworzyły ci drogę do działań w innych krajach?

To absurd, ale ja przez ostatnie lata praktycznie nie byłem zapraszany na castingi w Polsce. Jak już jakimś cudem na nie trafiałem, to zwykle coś z tego wynikało. Tak było na przykład z najnowszą polską produkcją dla Netfliksa, w której gram jedną z głównych ról i której premiera już w kwietniu. U nas castingi są obiektem pożądania dla aktorów. Dostanie się na nie jest czymś bardzo ekskluzywnym. A za granicą ja non stop biorę udział w castingach. W ciągu roku średnio od 30 do 40 razy.

O role w Hollywood też walczysz?

Tam większość decyzji zapada na podstawie tzw. self-tape-ów nagrywanych przez aktorów i wysyłanych do reżyserów obsady. Niedawno przyszła do mnie propozycja roli w produkcji Stevena Spielberga i Toma Hanksa. No więc nagrałem się, wysłałem to i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Bardzo bym się cieszył, gdyby się udało. Jak to mówią: the sky is the limit. Już kilka razy miałem tak, że z wypiekami na twarzy oglądałem seriale na platformach streamingowych i później dostawałem prośbę o nagranie self-tape’a, gdyż szukano aktorów do kolejnego sezonu. Uważam, że trzeba próbować. Nigdy nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy, gdzie wyląduję i u kogo jeszcze zagram.

Paweł Deląg nie rezygnuje z pracy w Polsce: mam na koncie debiut jako reżyser i producent

Na polskim rynku też działasz. Jeździsz po kraju ze spektaklem "Być jak Elizabeth Taylor", grasz w "Przyjaciółkach"...

Na premierę czekają jeszcze "Krucjata" Łukasza Ostalskiego i "Erynie" Borysa Lankosza, w których zagrałem.

Mając tak wiele pracy za granicą, mógłbyś zrezygnować z działań w Polsce. Czemu jednak cały czas próbujesz tu swoich sił?

Nie wiem. Może z głupoty? (śmiech) A tak naprawdę powód jest inny. Od pewnego czasu działam też po drugiej stronie kamery. Mam już na koncie debiut jako reżyser i producent, pracuję nad filmami również jako scenarzysta. Jeden z moich projektów dostał dofinansowanie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. To będzie ogromna produkcja w całości zbudowana z polskiego DNA, ale mająca uniwersalny przekaz. Pracując nad nią, korzystam z wszystkiego tego, czego nauczyłem się, jeżdżąc po świecie. Eksplorowanie tych krajów na wschód i zachód od Polski wiele mi dało. Dotknąłem różnego rodzaju wzorców, różnych sposobów myślenia o człowieku, kulturze i historii. Odbyłem wiele rozmów z ciekawymi ludźmi. I teraz, po "Zrodzonych do szabli", czyli filmie, który był moim debiutem reżyserskim, sięgam do archetypu, pierwowzoru polskiego bohatera. Poszedłem o krok dalej i rozwijam opowieść zanurzoną w XVII wieku, ale przekraczającą wszelkie ramy czasowe. Chcę śpiewać swoją własną pieśń o miejscu, z którego wyszedłem i o tym, dokąd zmierzam.

Myślisz, że kiedyś całkowicie przejdziesz na drugą stronę kamery?

Ostatnio, gdy rozmawiałem z jednym producentem na temat mojego filmu, to zwrócił mi uwagę na to, że robię tam wszystko: napisałem scenariusz, chcę to wyreżyserować, wyprodukować, zagrać. Dla mnie nie ma w tym nic dziwnego. Ja po prostu pracuję nad projektem – od początku do końca. O ile się nie mylę, to na świecie dla nikogo nie jest to problem. Następuje integracja pewnych działań. Jest przecież wielu aktorów, którzy są bardzo dobrymi reżyserami. Chociażby Ben Affleck, Matt Damon czy George Clooney. To samo dzieje się na Wschodzie. Mam kilku kolegów po fachu w Rosji, którzy też tak działają. Wydaje mi się, że to naturalna i uczciwa droga. Jeżeli chcesz opowiedzieć jakąś historię i czujesz, że jest ona ważna, to musisz zrobić to sam, bo, niestety, nikt nie zrobi tego lepiej od ciebie.

Czyli nie zamierzasz rezygnować z grania?

Nie zamierzam. Mam tylko nadzieję, że inni też zrozumieją to, że podchodzę do filmu jak do całości. Naprawdę nie ma się co obawiać tego, że zamierzam jednocześnie pisać, reżyserować, grać i produkować. Uważam, że to oznaka mojej dojrzałości, że chcę wziąć na siebie odpowiedzialność za cały projekt i uczestniczyć w każdym etapie jego tworzenia.

Paweł Deląg o swoich synach: zaraziłem ich miłością do filmowego świata

Nad filmem "Zrodzeni do szabli" pracowałeś ze swoim synem Pawłem. Cieszysz się z tego, że związał się on z branżą filmową?

I Paweł, i Mikołaj, bo mam dwóch synów, podążają ścieżką producencką. Paweł pracuje już nad kolejnym projektem i ładnie się rozwija. Mikołaj dopiero stawia pierwsze kroki w tym zawodzie, ale bardzo mnie to cieszy, bo to znaczy, że w pewien sposób zaraziłem ich miłością do tego filmowego świata. Z Pawłem rzeczywiście przez chwilę miałem szansę pracować, robiąc film "Zrodzeni do szabli" i bardzo dobrze to wspominam. Włożył w ten projekt całe swoje serce i umiejętności. On jest zadaniowy, szybko podejmuje decyzje, a przy tym jest bardzo partnerski. Wiem, że zawsze mogę na nim polegać.

Nie boisz się, że synowie będą mieć zawodowo pod górkę, nosząc nazwisko Deląg?

Zawsze synowie mają pod górkę. Na tym to polega, że w pewien sposób muszą mentalnie i psychicznie zabić ojca, by go przekroczyć. A ja chcę, by moi synowie mnie przekraczali, by byli lepsi ode mnie. I serdecznie im tego życzę, ale nie przeszkadza nam to w tym, żebyśmy byli przyjaciółmi. Gdy Paweł wraca z różnych planów, to opowiada mi o tym, co jeden czy drugi człowiek mówił mu na mój temat. I, co mnie cieszy, często są to miłe słowa.

Po sukcesach za granicą jesteś inaczej traktowany przez branżę filmową w naszym kraju?

Zauważyłem, że nasi reżyserzy niespecjalnie są zainteresowani tym, co dzieje się z polskimi aktorami na za granicą. Mam kolegów, którzy zrobili w Polsce karierę, potem spróbowali swoich sił na innych rynkach, w czymś zagrali i wrócili tu, umacniając swoją pozycję. Jest też mnóstwo aktorów, którzy sporo robią w innych krajach, ale tu nikogo to nie obchodzi. Nie jest tak, że jeżeli osiągniesz sukces na jakimś zagranicznym rynku, to nagle w Polsce zalewa cię fala propozycji. Wręcz przeciwnie. Mało kto ma ochotę sprawdzić, jak ci poszło, jak wypadłeś. O zaproszeniu na casting już nie wspomnę.

Masz poczucie, że nadal masz w Polsce łatkę amanta?

Za każdym razem, gdy portale plotkarskie coś o mnie piszą, to właśnie w takim kontekście. Zauważyłem, że z dużą łatwością wsadza się u nas ludzi do pewnych pudełek. I później oczekuje się od nich, że nie będą z nich wyskakiwali. Wtedy świat wydaje się bardziej poukładany. Na Wschodzie w ogóle nie jestem odbierany jak amant. Gram tam różne role. Zresztą, w tych polskich produkcjach, w których ostatnio wystąpiłem, też wcielam się w mocno zróżnicowane postaci.

Paweł Deląg o plotkach na swój temat: na początku to było nawet zabawne

Jak reagujesz, gdy co chwilę pojawiają się plotki o tym, że masz nową dziewczynę? Mam wrażenie, że jesteś najczęściej swatanym przez media aktorem w naszym kraju.

Też zwróciłeś na to uwagę? (śmiech) Wystarczy, że się z kimś zobaczę lub sfotografuję i od razu jestem z tą osobą łączony. Na początku to było nawet zabawne, ale w pewnym momencie ta przyszywana mi gombrowiczowska gęba zaczęła mi doskwierać. Bo to też jest związane z tym wizerunkiem amanta, o który pytałeś. Próbuję się od niego uwolnić, ale nie mogę. A takie medialne doniesienia, które najczęściej nie mają nic wspólnego z prawdą, jeszcze bardziej go umacniają. Jeszcze, gdyby było tak, że sporo pisze się o mojej pracy, a przy okazji o moim życiu prywatnym, to pół biedy, ale gdy prawie wszystkie publikacje na mój temat krążą wokół moich domniemanych związków, to zaczyna mnie to upupiać. To wszystko kręci się wokół świata celebrytów, z którym nigdy nie chciałem mieć nic wspólnego, a ciągle do niego jestem wrzucany.

Zwykle nie komentujesz tego, co się o tobie pisze, ale jakiś czas temu przyznałeś, że kobieta, z którą ostatnio cię łączono, nie jest twoją drugą połówką, tylko pisarką, z którą wspólnie piszesz książkę. Dlaczego tym razem zdecydowałeś się zabrać głos?

Z Malwiną Kowszewicz, o której mówisz, znamy się od lat. Spotkaliśmy się jakiś czas temu w Barcelonie i pogadaliśmy. Opowiedziała mi o tym, czym się teraz zajmuje i zaproponowała, żebyśmy pomyśleli o wspólnej książce, w której moglibyśmy przekazać coś sensownego na temat mężczyzn i kobiet. Później zrobiliśmy sobie zdjęcie, które ona wrzuciła na Instagram. Zaraz potem portale zaczęły pisać, że jesteśmy razem. To co? Mam sobie z nikim nie robić zdjęć?

Przecież wcześniej, gdy Ania Markowska pokazała na Instagramie, że piję z nią wino i była na tyle elegancka, iż dziękując mi za to spotkanie i rozmowę, napisała o mnie miłe zdanie, to pojawiło się mnóstwo artykułów o tym, że mamy romans. A jak okazało się, że to nieprawda, to zarzucano nam, że wszystkich oszukaliśmy, żeby zwrócić na siebie uwagę. I tak kręci się ten medialny cyrk

A co z tą książką? Ona powstanie?

Myślę, że tak. Jedną książkę już napisałem. W tej chwili dałem ją do czytania różnym osobom. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

To jest autobiografia czy bardziej jakaś powieść?

Przypowieść, ale bardzo specyficzna.

Czyli zostałeś pisarzem.

Dlaczego? Nie, staram się po prostu myśleć. Nie chcę być zamykany w ramy, nie chcę być ograniczany przez różne określenia i definicje. Najważniejszą wartością jest dla mnie wolność. Nie chcę być tylko Polakiem, czuję się też Europejczykiem i obywatelem świata. Mogę też przecież być Aborygenem. Czemu nie? Tak samo zawodowo. Jeśli zajmuję się pisaniem, to dlatego, że mam taką potrzebę, a nie dlatego że nagle chcę zostać pisarzem. Nie chcę rezygnować z marzeń, zwłaszcza jeśli czuję, że są prawdziwe.

 

 

Комментарии